czwartek, 19 grudnia 2013

T-shi(r)t. Mekong.

Jest kilka rzeczy które, jak to się mówi, "trzeba zaliczyć" odwiedzając Wietnam. Jak podróżuje się po Północy jest nim czarujące urokiem prawdziwych Indochin Hanoi, Ha Long Bay z tysiącem niewiadomo skąd wyrastających wysepek, czy też Sa Pa, góry na granicy z Chinami. Ale jak się ląduje na południu to typowa marszruta jest nieco inna. Tutaj każdy usiłuje zaliczyć dwie rzeczy. Sajgon, który zaskakuje już swoją nowoczesnością (!) czystością i dobrym zorganizowaniem, a także Mekong. Wcale nie tak liczne tabuny turystów wynajmują własny transport, czyli motorynki albo tak jak my małą firmę do przymierzenia trasy kilkudziesięciu kilometrów - tak aby poczuć atmosferę jednej z ważniejszych rzek w Azji, której delta składa się z 9 ujść, wszystkich na terenie Wietnamu.




Pamiętam Mekong z Luang Prabang wiele lat temu i tam zrobił na nas niesamowite wrażenie. może dlatego, ze widzieliśmy tylko cześć jego w okolicach najbardziej urokliwego miasta w Laosie. Tu na atmosferę naszej 2 dniowej eskapady składało się kilka elementów. Po pierwsze przewodnik. znów mieliśmy szczęście do dość oryginalnej osoby. Tham. Tham nie był sam. Tham zabrał na przejeżdżkę z nami swojego kolegę. Kolega miał się uczyć sztuki przewodzenia.... Chyba się jednak niczego nie nauczył, bo w kluczowych momentach wycieczki gdzieś znikał. Możemy mieć tylko podejrzenia gdzie, ale o nich głośno nie będziemy mówić. Od czasu do czasu pojawiał się w miejscach zbrojnych przywożony za każdym razem przez innego "kolegę". Koledzy nie wyglądali jakby pili wspólnie piwo.




Tham mówił bardzo dobrze po angielsku, chociaż składnie miał jeszcze bardziej skomplikowaną od mojej. Nie dość ze stosował długie zdania to w dodatku namiętnie próbował wytłumaczyć nie tylko historię Wietnamu ale także historie pisowni rożnych słów i różnice w dialektach. Tylko po co? Drugiego dnia zorientowałem się, że tym sposobem chciał podkreślić swoje ponadpodstawowe wykształcenie. High School w Sajgonie przewijała się kilkadziesiąt razy w ciagu tych dni. Ja co jakiś czas wyłączyłem się z intensywnych dyskusji na temat różnic semantycznych i w wymowie konkretnego słowa, podczas gdy Magdusia dzielnie partnerowała w rozmowie. Mimo tego, Tham upodobał sobie mnie, więc od czasu do czasu, tak to jest w kulturze wschodu, pacał mnie, szturchał, obejmował i tykał. Wyznaczał kto komu co nosi i kto kogo wozi na której motorynce. Zgadnijcie kto miał jechać z Tham na motorynce?






Władowaliśmy się na niewielką łódź. Piszę, ze była niewielka ale w sumie mogła pomieścić 12 osób. Plan był taki aby popływać po rzece i coś tam pooglądać. Miałem nadzieję, że rzeka będzie bardziej malownicza. Tak nie do końca było. Mocno zamulone wody odtraszały przed kąpielą. Na brzegach było niewiele zieleni. Życie także jakby toczyło się obok wody a nie na wodzie. Inaczej zapamiętałem Mekong z Laosu. Tam jakby rzeka wyznaczyła rytm wiosek. Dzieci kąpali się właściwie co kilkadziesiąt metrów. Kobiety prały ubrania. Mężczyźni łowili ryby. Tutaj tego nie było. Domy były otwarte w stronę lądu. Od strony wody widać było tylko lekko uchylone przepierzenia od kuchni. Tak jakby nikogo nie cieszyła woda lub nie mieli przyjemności odpoczywać w chłodzie, który daje woda i wiatr. W Wietnamie widać było, że Mekong to jest tylko droga transportowa. Co kilkadziesiąt sekund z ogromnym hukiem przemieszczały się po wodzie dość spore barki, lub też lodzie motorowe, które od czasu do czasu podnosiły swoje śruby silnika aby pozbyć się blokujacych je toreb plastikowych. Rzeka może nie była mocno zaśmiecona, ale jej intensywnie brunatny kolor działał na nas mocno depresyjne. Tylko niewielkie kanały przypominały, że woda to życie. Tutaj w niewielkich wioskach tętnił gwar. Tylko przy nich ludzie się usmiechali i przyjaźnie nas pozdrawiali.






Wpadliśmy do kilku wiosek. Jesteśmy przyzwyczajeni do takiego rytuału. Muszę powiedzieć, ze tym razem widzieliśmy nieco inne lokalne rzemiosło. Slow food, jak ja to mowię, w czystej postaci. Była pani, która robiła papier ryżowy wykorzystywany do przygotowywania naszych ulubionych fresh spring rolls z mnóstwem zieleniny. Była ekipa rabiąca prawdziwe krówki ale z mleka kokosowego. Był team,który zrobił na mnie największe wrażenie. Panowie prażyli ryż, w miałkim piasku na ogromnym woku. Odsiany ryż oblewali mlekiem kokosowym, układałi w formie i w ciagu kilkudziesięciu sekund kroili na niewielkie bloki. Smakowało przednie. No może niektórych drobinek piasku nie udało się dokładnie przesiać, ale doceniamy slow food. W ogóle czułem się w tej wsi doskonale, bo wydawało mi się jakby bym w manufakturze słodyczy. Suszone na słońcu banany, popruszone konserwujacym cukrem trzcionym długie i cieniutkie wióry (!) kokosowe, ostry w smaku kandyzowny imbir, cudownie słodkie orzechy ziemne oblane syropem palmowym. Do tego jeszcze ciasteczka ryżowe w każdej postaci. Niebo w gębie. Z czekolady zrezygnowałem, ale z takich naturalnych słodyczy nie dałem rady. Z reszta w całej dwudniowej podróży raczylismy się niesamowita ilością owoców. Nie wiem ile kilogramów malutkich bananów (takich 7cm) zjedliśmy, jak odkryłem nowy owoc Jack Fruit. Chlebowiec. Pasuje nam bardzo. Wyglada nieco jak ogromny kilkukilogramowy zielony bochenek chleba z przerażającymi wypustkami. Niezachecajaco. Ale w środku ma niewielkie aksamitne sekcje. Delikatne błyszczące, o smaku lekko słodkim i kwaśnym. Cuuudo;)




Wieczorem dotarliśmy do "kwaterek". Mieliśmy integrować się z ludnością mieszkająca nad rzeka. Ostrzegano nas ze warunki bedą skromne, nie będzie wody ... i taki podstawowy standard. Było absolutnie fantastycznie. Wszystko dla turystów. Dwa bungalowy zbudowane z bambusa, wewnątrz powstały niewielkie czyste pokoiki z dużymi twardymi łożami otulonymi szczelnymi moskitierami.
Wieczorem zjedliśmy kolacje z innymi turystami, ale oprócz wspólnego szybkiego pichceni spring rolls-ów jakoś nie mieliśmy szansy się zintegrować. Może następnym razem.








Drugiego dnia znów plywalismy po Mekongu. Tym razem przygotowano nas na oglądanie pływających targów. Pamiętając to co kiedyś widzieliśmy nastawialismy się na coś bardziej turystycznego i kolorowego. Tym czasem popłynęliśmy zobaczyć jak wyglada handel hurtowy. Dziesiątki barek przypływalo na 3-4 dni w jedno miejsce, gdzie handlowano tym co wietnamska ziemia dała. Kupcy mogli zorientować się czym handluje się na barce po tym co zostało zawieszone na długich kijach zamocowanych na rufach. Wyglądało to dość surrealistycznego, szczególnie jak wisiały ananasy lub fragmenty arbuzów.



Zanim dojechaliśmy do Chau Doc na granicy z Kambodża skąd następnego dnia mieliśmy wyruszyć do Phom Penh wpadliśmy do ogrodu jak z filmu Ptaki Hitchock'a. Do jednego miejsca, podobno nie wiadomo dlaczego, codziennie przylatuje tysiące białych bocianów. Jest ich absolutna chmara! Aż strach się bać;) O dziwo, 100 metrów dalej można zauważyć tysiące barwnych bocianów. Nie wchodząc w szczegóły mogę powiedzieć ze miejsce zapamiętam dość długo. Ja to mam szczęście .... No i nowego T-shi(R)ta. Shit.

1 komentarz:

  1. To masz "dużo" szczęścia :) Moja mama zawsze pocieszała, że jak ptak narobi to ma się szczęście, a bocian? Ciesz się że Ci głowy nie urwał!

    OdpowiedzUsuń