czwartek, 8 stycznia 2009

PS

Podróż do Kambodży odbyliśmy w 2006 roku. W tamtych "czasach" nie znaliśmy bloga, a relacje wysyłaliśmy mailem. To była chyba najlepsza z naszych podróży. Wiemy, ze za kilka lat wrócimy tam ogromną z przyjemnością. Wyprawa ta była pełna przygód, fantastycznych klimatów, po drodze spotkaliśmy fantastyczych podróżników. Urzekła nas nie tylko historia, zabytki, ale przede wszystkim sztuka i LUDZIE!

Siem Rep

Siem Rep, 04/09/2006
Oj ciężkie jest życie reportera (może kronikarza?). Inni to sobie mogą teraz surfować w Internecie, a ja tutaj w ukropie muszę rozpocząć pisać relacje z Kambodży. Doszły mnie słuchy, że wiele osób czeka właśnie na informacje z państwa khmerskiego.

Muszę zacząć od tego, że Kambodża NIE jest taka, jaką sobie wszyscy wyobrażamy, a przede wszystkim, jaką sobie myśmy wyobrażali. Już wiemy, że jest inna od tych wszystkich krajów Azji południowo-wschodniej, a dlaczego, wyjaśnię to za chwilę. Jak wiecie lubimy podróżować, i żadna linia lotnicza nie jest nam „straszna”. Okazuje się, że jest wyjątek. Musze powiedzieć, że już dawno się tak nie bałem, jak lecą http://www.pmtair.com/. Strach towarzyszy mi nawet dzisiaj już dobry tydzień od naszego "wspaniałego lotu". Kupując bilet w Hanoi powiedziano nam dość dziwną rzecz, a mianowicie, że musicie być na lotnisku dość wcześnie, bo zdarza się, że czasami samolot leci o 14:00, a bywa, że o 16:00. Sprawdziłem w Internecie, że mieliśmy lecieć o 16:00, ale koleżaneczki z biura podróży ODC wyraźnie upierały się, żebyśmy byli znacznie wcześniej. One (te „dziamlagi”) dokładnie wiedziały, w co nas "ładują". Po odprawie w Hanoi, wypiciu shake-ów z Mango (najlepsze orzeźwienie!) ochoczo udaliśmy się do "gate-u". Tam jednak okazało się ze samolot jest nieco „opóźniony”. Tylko o 1,5 h. Upewniono nas, że będzie to Boeing, niczego nieświadomi siedzieliśmy i zajadaliśmy czekoladę Catbury's z pralinkami. Pycha! Całe szczęście, że się za dużo nie najadłem, bo miałbym spore kłopoty! Wsadzili nas do autobusiku, w którym panowała temperatura, chyba ze 45C, i po zebraniu całej grupy BOGATYCH Koreańczyków, którzy na lotnisku zapragnęli sobie coś kupić DROGIEGO (wiec się w autobusie usmażyliśmy)... podjechaliśmy pod samolot. Hmm, samolot to wielkie słowo, był to po prostu znany i ceniony kiedyś w Polsce AN24. Matko Boska! Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że ten samolot ma nie mniej niż 35 lat. No, ale nic. Woleliśmy nie myśleć o locie! Przepychając się przed Koreańczyków (tak tutaj trzeba działać) wtargnęliśmy na pokład samolotu. A w nim, okazało się, że miejsca, a i owszem są, ale nienumerowane. Całe szczęście, że nasza dwójka w grupie pozostałych 70 (równo) Koreańczyków okazała się na tyle przytomna, że zajęliśmy miejsca w tyle samolotu. Blisko toalety, co jest ważne! Lot zamiast trwać 45 minut trwał ponad 3 godziny. Oszczędzając wam szczegółów napiszę tylko, że powietrze wewnątrz kabiny tak się skraplało, że 7 rolek papieru toaletowego nie zabezpieczyło nas przed prawdziwym „deszczem tropikalnym”. Większość pasażerów wysiadła na lotnisko w Siem Rep mokra. Ale nie my. Nie trzeba było się przepychać na przód samolotu! Ha hahaha. Dobrze im tak po co się tak ładowali do samolotu! Na miejscu stwierdziliśmy, że lotnisko CUDO! Mnóstwo rzeźb, wystrój, nazwałbym: minimalizm tropikalny. Wiedzieliśmy, już po wylądowaniu, że będziemy mieli do czynienia z kultura khmerska na najwyższym poziomie. I nie rozczarowaliśmy się! Wszystko, co zobaczyliśmy, w Siem Rep nam się podobało. I to bardzo!

Przede wszystkim to, co jest związane z KHMER-ami. Czyli,

K. Jak KULTURA. Na każdym kroku widać, że Khmerowie mieli ogromny wpływ na kulturę całej Azji Południowo-Wschodniej. Ich sztuka inspirowała ludy od Birmy po Indonezję. I to widać! Postanowiliśmy poprzeć tutejszych rzemieślników i kupiliśmy fenomenalne rzeźby. Wydają mi się szczególnie piękne, bo wynegocjowałem ceny, i w dodatku nie tylko mnie się bardzo podobają. Wiec jak zobaczycie u nas tzw. Matkę Boską (tak nazwaliśmy Buddę stojącego wysokość ok.1m), Buddę siedzącego i medytującego - to proszę nie zdziwcie się. Magdusia zapragnęła mieć głowę Buddy. Mamy głowę Buddy! A co tam! Większa od mojej! Nie będę pisać o sztuce/kulturze negocjacji. Bo w jednym miejscu mnie „wycyckali”, czyli poniosłem totalną porażkę, ale w innym natomiast mocno blefowałem. I się udało.

H. Jak HISTORIA. Ją widać na każdym miejscu. Zarówno te sprzed kilkudziesięciu lat jak, i sprzed ponad 1000. Pierwsza, to niestety związana jest z reżimem Pol Pot’a. I to jest najsmutniejsze. Widzieliśmy dziesiątki dzieci bez nóg lub rąk. To efekt tego, że Amerykanie i Wietnamczycy w czasie wojny nie uchronili kraju przez tysiącami zaminowanych kilometrów. Młodsze ofiary min, żebrzą, starsi grają na instrumentach, wiec dość łatwo ich wspomóc. Wiadomo, takie datki nie wystarczają, wiec jest tutaj, na miejscu, wiele organizacji wspomagających poszkodowanych. Historia, ta bardziej pogodna, to oczywiście cały kompleks Angkor. Wykupiliśmy bilet na 3 dni, wynajęliśmy sobie riksze z Wanta (jak to Magdusia powiedziała skromny i piękny chłopak), i ruszyliśmy na podbój Angkor-u. Całość kompleksu składa się z kilkuset świątyń na obszarze ponad 100km kw, nie mieliśmy nawet zamiaru oglądać wszystkiego. Skupiliśmy się na Angor Wat - najbardziej znanej świątyni. Może, dlatego, ze z zewnątrz wygląda pięknie. Znana jest wszystkim – to świątynia z wieloma kopułami. Magdusia wspięła się nawet po licznych schodach, prawie przypłacając to życiem. Szczególnie przy schodzeniu. Nie będę opisywać zbyt wielu świątyń, bo zobaczycie to na zdjęciach, ale najbardziej podobała nam się ta z "twarzami", Bayon, czyli wykutymi w skalach (raczej zbudowanych z bloków) licach jednego z władców, który w ten sposób chciał obserwować na swoich poddanych. Wyglądała cudownie, szczególnie przy zachodzącym słońcu. Oczarowani byliśmy także świątynią Ta Proh, znana między innymi z filmów Indiana Jones, czy Tomb Rider ( z piekna Aneglina Jolie). Tutaj drzewa wyrastały bezpośrednio ze skał! Czy możecie sobie wyobrazić świątynię w środku lasu tropikalnego, zbudowana z bloków skalnych, z drzewami o wysokości kilkudziesięciu metrów, i korzeniami na 3 metry wystającymi ponad skały. Jeśli nie, to zobaczycie na naszych zdjęciach!

M. Jak MIASTO. Hotel na szczęście był bardzo blisko miasta, co pozwoliło nam na "dokładna" jego eksploracje. Pewnie zajęło nam to nie więcej niż 10 minut, bo Siem Rep, nie jest największym miastem. Na szczęście postąpiliśmy zgodnie z sugestią wszystkich przewodników: „Przybywajcie tutaj zanim inni przyjadą”. Bo przyjadą, nie mamy żadnych wątpliwości. Miasto bardzo się rozbudowuje i wokół całego kompleksu Angor powstają hotele. Hotele przez duże H. Nasz był niewielki, ma tylko 60 pokoi w stylu kolonialnym. Wyglądał uroczo. Czysto, właściwie klinicznie czysto. Cała obsługa miała fenomenalną pamięć, nie trzeba było powtarzać tysiąc razy: ”tea, but no milk please!!!” Inne hotele w mieście także wyglądają imponująco. To musi być szok dla przeciętnego Khmera, tym bardziej, że żyje im się ciężko. Bardzo ciężko. Miasto, to także liczne markety i dziesiątki restauracji. Właściwie po wyjściu z hotelu wystarczy usiąść i "chłonąc" miasteczko sącząc napoje w jednej z setek lokalnych knajpek.

E. Jak ELEGANCJA. To może was zdziwi to E, ale tak tutaj jest. Na każdym miejscu widać było, że w projektowaniu hoteli, lotniska, sklepów, czy też licznych SPA, jest dużo elegancji i szyku w najlepszym tego słowa znaczeniu. I w dodatku tak ELEGACJA jest dostępna dla każdego, i widoczna wszędzie. Wyroby z jedwabiu może nie tak ładne jak w Wietnamie, ale kobiety wyglądały bardziej efektownie i zadbanie.

R. Jak RÓŻNORODNOŚĆ. Różnorodność wynika z tego, że w Siem Rep osiedliło się także wielu cudzoziemców. Spotkaliśmy wiec tutaj Didier, właściciela szykownej restauracji przy naszym hotelu. Brytyjczyków, którzy prowadza pub z muzyka klubową, Hindusów, u których jedliśmy kolacje. I Polaków. No wyglądali na Polaków. Spotkaliśmy ich w jednej z francuskich (licznych tutaj) restauracji artystycznych. Ta różnorodność miasta wynika wiec z wielu kultur, ale także z tolerancji widocznej wszędzie. A mówiąc o różnorodność, widać także ją w wyglądzie mieszkańców. Kobiety tutaj są znacznie ładniejsze niż w Wietnamie!

K-H-M-E-R....

Tak, więc Kambodża na urzekła. Jest inna, bo nieskażona. Jest przyjazna, bo ludzie tutaj się cały czas uśmiechają, mimo tego, że nie jest im łatwo. Jest przyjazna, dla każdego.

Jesteśmy znów w Wietnamie. Tym razem Hoi An we środkowej części kraju, ok. 1300km od Hanoi. Czeka na nas głównie plaża. Mamy szanse na wieczorne spotkania z poznanymi wcześniej w trasie Włochami z Toskanii (byli z nami na Ha Long Bay) i Brytyjczykami z Manchesteru (byli z nami na Ha Long Bay i w Sa Pa). Świat jest mały!

Pozdrawiamy
Jacek & Magda

ps. tym razem relacja była bardzo długa, bo Kambodża okazała się fantastycznym miejscem na naszej trasie po Azji. Może następna będzie krótka, bo, plaża, odpoczynek, i tylko kupowanie skórzanych klapek robionych na wymiar. Nic atrakcyjnego? Nic bardziej mylnego!

wtorek, 6 stycznia 2009

Bac Ha, Can Cun

Bac Ha, Can Cun, Siem Rep, 01/09/06

... u Was jeszcze dzień, a u nas juz po 19:00, to jest dopiero dobry początek relacji!
Przepraszam, że nie pisałem od ponad tygodnia. Ale działo się działo. Jeszcze nie skończyłem opisywać Wietnamu, a my tutaj już jutro wyjeżdżamy z Kambodzy. Ale po kolei.
Poprzednią relację skończyłem na naszym przyjeździe do Sa Pa, kurortu na północy Wietnamu. Oj, było naprawdę pięknie! Dwa dni spędziliśmy w trasie objeżdżając okolice i integrując się z licznymi przedstawicielami mniejszości narodowych. Nie pytajcie mnie o wszystkie nazwy, wspomnę tylko, że jedno z plemion nazywało się Flower H'Mongh. Inne miały mniej więcej podobne brzmiące nazwy. Na początku niby nic niemówiące, ale z czasem zaczęliśmy się do nich przyzwyczajać, i co więcej nawet odróżniać przedstawicieli różnych plemion!
Wyjeżdżając do Sa Pa wybraliśmy opcję wycieczki: tzw. etniczną, czyli miało być miło i łatwo. Nasz przewodnik uprzedzał nas, że będzie ciekawie, ale nie powiedział, że będzie aż tak BARDZO ciekawie! Pierwszego dnia zerwaliśmy się, o 5:30 (kto do cholery powiedział, że na urlopie można się dobrze WYSPAĆ!), i po zjedzeniu śniadania (w tym hotelu smażyli nam wspaniałe racuszki z bananami i syropem klonowym!), wyruszyliśmy w podróż na podbój lokalnych marketów. Ale nie hipermarketów. Piszę lokalnych, bo tak było! Po 4 godzinach jazdy ruskim łazikiem dotarliśmy do miejscowości Can Cun. Gdyby nie to, że nas wytrzęsło, a także, że mieliśmy 1godzinny przestój, bo droga przed nami się obsunęła, byłoby całkiem OK. Musze przyznać, że życie Czterech Pancernych nie było łatwe! Jak już dotarliśmy na miejsce, pomyślałem, „co za rynek, co za klimaty?”. Nie było w ogóle turystów, sami miejscowi! Cóż za feria kolorów, zapachów (może nie zawsze niestety miłych). Jakie towarzystwo i „twarze”?! Uwieńczone w Magdusi kamerze! Czego tam nie sprzedawali: konie, prosiaki, ozdoby, ubrania, art. metalowe i „agd”, nawet lokalną wódkę z kukurydzy, którą nas raczono, ale o tym później. To była chyba najbardziej "egzotyczna" eskapada. Co ciekawe, wszyscy patrzyli na nas bardzo miło. Oczywiście chcieli nam cos sprzedać, to normalne w takim miejscu. I ... kupiliśmy dla Hani i Doroty ręcznie robione torby. Szczerze mówiąc na początku trochę byliśmy rozczarowani naszym przewodnikiem. Mało mówił. O niewiele rzeczy się pytał. Wydawało się, że nie będzie fajnie. Przeżyliśmy krótkie załamanie, ponieważ wsadził, czyli „ulokował”, nas do "nieco" obskurnego hotelu w Bac Ha. "Nieco" może brzmi eufemistycznie, oszczędzę Wam szczegółów. Zdradzę tylko, że łazienka była niezbyt domyta, łóżko trzeszczało, okna były całkowicie domknięte, a klimatyzacja działała tylko w określonych godzinach. Thoung, nasz przewodnik, KOMPLETNIE się zrehabilitował po już po południu. Zorganizował dla nas kapitalną wizytę w wiosce jednej z mniejszości (niestety nie pamiętam ich nazwy). Muszę powiedzieć, że był to bardzo mocny punkt całej podróży po Wietnamie. Po krótkiej podróż z Bac Ha na skuterach (był pościg, „śmiechy-chichy”), wylądowaliśmy znów w miejscu, gdzie cywilizacja dociera rzadko. I tutaj niespodzianka Thoung zabrał nas do kilku domów, gdzie pokazano nam trudno jest im tutaj żyć. Nie maja tubylcy łatwo! Ale, można im pozazdrościć jednego: uśmiechu i radości, mimo trudów, które pokonuja, na co dzień. Może im zabraknąć maki kukurydzianej, ale pogody ducha na pewno nie. Zabrano nas do chief-a wsi. Miał 64 lata, 1 żonę, przywitaliśmy się też z matką i sześciorgiem jego dzieci, może wnuków – w co nie wnikaliśmy. "Dziadek" bardzo ucieszył się, w dosłownym tego słowa znaczeniu, z naszego przyjścia. Wyciągnął flaszkę wódki kukurydzianej. Mój żelazny tekst: „I am strongly against the alkohol”, nie zrobiło na nikim wrażenia! Trzeba było wypić kilka naparstków. Dziadek nie mówił po angielsku, nie było to żadną przeszkodą, Thoung tłumaczył symultanicznie. A było co! Mieliśmy więc rozmowę o przyjaźni, życiu, a właściwie o jego trudach. A mniejszościom narodowym, czyli nie-Wietnamczykom, nie jest łatwo. Nie jestem w stanie opisać dokładnie tematów przez nas poruszanych, bo nieco mi się kręciło w głowie. Ale mieliśmy na prawdę głęboką i długą rozmowę, zakończoną wspólnym graniem na fujarkach i tańcem. Kondycję nasz gospodarz to miał!!!
Jak ktoś nam powiedział: jak Wietnamczyk wyczai interes, to każdego wykorzysta i zarobi! I to prawda. dzień zakończył się wspaniałym masażem stóp. Ale jakim. No może nie aż takim wspaniałym jak w Luang Prabang w Laosie, ale zawsze! Tak mnie masowali, ze zgubiłem moja obrączkę. Ciekawe, że obrączki gubię tylko w Azji! Zorientowałem się dopiero po 2 godzinach, jak juz Foot Masage Place zostało zamknięte. Ja przecież nie jestem „w ciemię bity", wiec obudziłem dzielnych masażystów (tam chodzą spać zaraz po 20:00), po godzinnym sprzątaniu w ciemnościach, przestawieniu całego pomieszczenia, i po opowieściach o tym jak cenna jest to zguba, a później, po powrocie w niesławie do hotelu - obrączka się znalazła. Obsługa Foot Massage przepraszała mnie jeszcze następnego dnia. Ale dlaczego oni mnie, a nie ja ich za to całe zamieszanie? No taka tutaj mają naturę. Na szczęście, następnego dnia rano nie musieliśmy nigdzie jechać. Oj, jak fajnie. Dzień postoju nam się przyda! Główny Niedzielny Rynek, na który schodzą się setki przedstawicieli kilku plemion był kilkaset metrów od naszego hotelu. A propos hotelu. Ostatecznie nie spaliśmy w tym obskurnym, ale przy samym rynku (gdybym nie zapytał Thoung’a, czy aby na pewno to jest nas hotel, bo coś nam się wydaje, że ten w ofercie nazywa się nieco inaczej – to koczowalibyśmy gdzie indziej).
Już się wcale nie dziwię, że rynek w Bac Ha uznany jest za jedną z większych atrakcji w północnym Wietnamie i, że odwiedzany jest także przez dziesiątki turystów, ale nie tysiące i dlatego właśnie ma w sobie wiele autentyczności. Ten był inny od Can Cun. Po pierwsze, było więcej wyrobów rękodzieła, takich dla lokalnych panien. Po drugie jest do niego znacznie łatwiej dotrzeć z gór, czyli jest więcej rzemieślników. I po trzecie, można tu było także kupić takie rzeczy jak kosze do transportu, czy lokalny tytoń. Znów feria kolorów (bo tu przychodzą inne plemiona), mnóstwo ciekawych postaci, klimatów, sytuacji, negocjacji, kuchni, zapachów. Magdusia szalała z aparatem, ja z kamerą. Zdjęcia wyszły pięknie, sami zobaczycie. Wróciliśmy łazikiem z kurami, które Thoung kupił jako prezent ślubny dla przyjaciółki z hotelu, do Sa Pa. 4 bite godziny. Przespane!

Następnego dnia mieliśmy w planie lekki 14 kilometrowy trekking po górach. Tym razem przeziębienie zmogło moja kochana małżonkę. Thoung był nieco smutny i zawiedziony, bo chciał nas poprowadzić jeszcze do kilku innych rodzin. Okazał się jednak wspaniałym organizatorem. Załatwił nam nie tylko dodatkowy lunch w hotelu, przedłużył korzystanie z pokoju - co miało duże znaczenie, bo autobus do Lao Cai był zaplanowany na 17:00, poratował kilkoma wietnamskimi medykamentami. Dzięki temu udało nam się w Sa Pa spędzić bardzo przyjemny dzien. Ciekawy, bo znów wylądowaliśmy na rynku, tym razem zadzierzgnęliśmy przyjaźnie z przedstawicielkami kilku plemion, które w odkrytej przez nas (ogromnej!) hali "produkowały" dla lokalnej ludności i turystów różne produkty. W Bac Ha kupiliśmy już jeden koc, chyba bardziej tkaninę, ręcznie uszytą lub bardziej "udzierganą" z naturalnie barwionych nici (kolory to głownie indygo, indygo i indygo, przez co mieliśmy przez kolejne dni mocno zafarbowane ręce). W Sa Pa nie mogliśmy oprzeć się kolejnym pokusom - tkaninom, w zupełnie innych kolorach, i wzorach. I tak zamiast 1 mamy teraz 4 sztuki. Czy ktoś może chciałby od nas je odkupić? Możemy umówić się, że doliczę tylko za transport, podatek VAT, cło...marżę etc....he, he, he!

Tak wiec podsumowując pobyt w Sa Pa. Było: etnicznie, egzotycznie i ekologicznie. Tego samego dnia, wieczorem wsiedliśmy w pociąg do Hanoi, i gdyby nie moja czujność, to nikt w całym wagonie by się nie obudził w Hanoi. Obsługa w naszym "luksusowym" pociągu zapomniała obudzić pasażerów, i w dodatku zapomnieli otworzyć, i „rozryglować” drzwi. Ale się udało! I po całodniowym pobycie w Hanoi (znów mieliśmy wynajęty pokój „na godziny” u Pani Moon – fantastyczny pomysł!), udaliśmy się na lotnisko aby dotrzeć do Kambodży. Jakim lecieliśmy samolotem, co oprócz kuchni zachwyciło nas w Kambodży opisze w następnej relacji. Powiem tylko krotko. Kambodża, Siem Rep i Angkor oczarowały nas, i to jeszcze bardziej niż Wietnam! Możliwe, możliwe!

Pozdrawiamy i całujemy.
Jacek & Magda

niedziela, 4 stycznia 2009

Ha Long, Sa Pa

Sa Pa, 25/08/2006 15:30:31
Obiecałem, że się odezwę. To się odzywam! Chyba musze napisać, że macie szczęście, że w ogóle coś jestem w stanie do Was skrobnąć. Bo mnie prawie dzisiaj szlag trafił. Zaraz, zaraz. Najpierw napiszę, co się z nami działo przez ostatnie kilka dni. Trochę szkoda, że w Hanoi byliśmy tylko 3 dni. To wspaniałe miasto. Mimo, że nie było zbyt dużo zabytków i muzeów do zwiedzania (z wyjątkiem mauzoleum Ho Chi Minha, który niestety tego dnia, kiedy chcieliśmy go odwiedzić był znów balsamowany), ma swój styl. W poprzedniej relacji nie wspomniałem, że byliśmy w teatrze tzw. water puppet, czyli marionetek wodnych. Tradycja przedstawień na wodzie sięga Xi wieku i pochodzi z północnego Wietnamu. Chłopi zamiast pić alkohol, urządzali sobie taką właśnie zabawę. Wygląda to mnie więcej tak, że po wodzie poruszają się marionetki sterowane za pomocą długich bambusowych kijów. W czasie przedstawienia było pewnie 15 różnych scenek pokazujących tradycyjne czynności związane z pracą na wsi. Było sianie ryżu, doglądanie płodów, zbiory. Ciekawe, oryginalne, niezwykłe! I przede wszystkim dla turystów. Ale wietnamskich. Było w tym bardzo dużo autentycznej sztuki ludowej. Ponieważ wszędzie staram się zachowywać się jak „reporter” poniosłem tego też konsekwencje. Wietnamczycy obrzucili mnie kilkunastoma kilogramami papierków. Przez moje wygibasy z kamera, a także z powodu SŁUSZNEGO wzrostu, za co dziękuję moje mamie i tacie, dokładnie zasłaniałem im widok. A co, pomyślałem, zapłaciłem 40,000 dongów, to mogę sobie robić, co mi się chce. Wietnamczycy za mną zapłacili tylko 20,000. Klient płaci, klient wymaga, pomyślałem sobie!
No i wreszcie wyjechaliśmy sobie z Hanoi. Bilety na całą trasę po Wietnamie i Kambodży załatwione, więc czas było już się ruszyć. Pierwszy kierunek to południe! Jedne z najpiękniejszych miejsc w Azji południowo-wschodniej, czyli zatoka Ha Long. Ha Long oznacza miejsce, w którym smok schodzi do morza. Tradycja mówi, że plemiona Wietnamów (tak, tak Wietnamów), aby bronić się przed atakiem „najeźdźców” poprosiły Matkę Smoka, aby uchroniła ich przed innymi plemionami. Ta, stojąc po stronie Wietnamów, pospieszyła na pomoc nie tylko sama, ale także z dziećmi, które zeszły właśnie w tym miejscu do morza. Tym samym skutecznie chroniąc Wietnam! Tak powstało ponad 1,800 wysepek. Tylko jedna z nich jest zamieszkała. Pięknie, cudnie, bajecznie. Tak w skrócie mógłbym opisać to, co widzieliśmy. Nasza wycieczka była świetnie zorganizowana. Byliśmy w grupie 12 osobowej, która po 3 godzinach jazdy busem dojechała do miejscowości Ha Long. Dość szybko, w strasznym upale, zaokrętowaliśmy się na nasz prywatny statek tzw. boat. Ale jaka organizacja! Dostaliśmy do dyspozycji 2 pokłady, leżanki, kajutki z klimatyzacja i nawet oddzielne łazienki. W dodatku stawiło się do naszej dyspozycji chyba z 10 osób załogi. Gdyby nie choroba Magdusi...byłoby świetnie. Normalnie to ja mam chorobę lokomocyjna (oszczędzę szczegółów z podróży w Tajlandii). Tym razem, to moja żonka zaznała tego „daru”. „Cholipcia”, cierpiała okrutnie. Głównie jadła ryż, czego ja nie tknąłem. Bo jak tu jeść ryż, jak dają non-stop, świeżutkie, owoce morza w nieograniczonej ilości. Na szczęście Magda miała na tyle siły, że zobaczyliśmy wspaniałe jaskinie. Niestety nie pływaliśmy na kajakach, no, bo wiadomo, jeden członek załogi był mocno osłabiony. Załoga stanęła jednak na wysokości zadania i dobili do „bezludnej wyspy”
Kąpaliśmy się, mogliśmy trochę odtajać i nabrać cennej równowagi. Na łodzi nie bujało. No bardzo nie bujało, ale i tak bujało – błędnik czasami wariował! Bywało w ciągu dnia, że łódź okazywała się koszmarem. Magdusia jednak zaczęła się czuć nieco lepiej. Niestety było gorąco. Silnik i agregaty pracowały cały czas, nieco się dymiło. Nawet czasami śmierdziało ropą. Na szczęście towarzystwo na łodzi było „mocno podróżnicze”, bardzo międzynarodowe - więc sobie pogadaliśmy. Następnego dnia Magdusia była już zdrowa, nawet miała siłę popływać w zatoce. Cudnie, cholerka, cudnie! Jak cudnie! Ale, żeby nie było cukierkowo. Teraz zaczęło się u mnie! Matko Bosko spaliło mnie strasznie na ramionach. Ale to był dopiero początek dnia, oszczędzę wam opowieści jak to zwialiśmy z domu masażu, który na 8 piętrze okazał się „domem rozpusty”. To pozostawmy na ustne sprawozdania. Było stroszno!
Wróciliśmy za Ha Long, wczoraj wieczorem mieliśmy jeszcze klika godzin w Hanoi. Odebraliśmy zrobione dla nas poduszki z tafty, Magdusi stroje uszyte na miarę, wynajęliśmy pokój na godziny (he, he, he, brzmi fajnie, co nie!) i po krótkim odpoczynku udaliśmy się na dworzec kolejowy aby „luksusowym” pociągiem przejechać na północny zachód Wietnamu, pod samą granice z Chinami i Brirmą. Ponad 380km, ponad 10 godzin jazdy pociągiem. Nie takim złym. Drewniane wagoniki, czysta pościel, picie i jedzonko w cenie. Ogólnie czysto i schludnie. Było też fajnie, bo w przedziale okazało się, że spaliśmy ze znajomymi Anglikami z Manchesteru, których spotkaliśmy na łodzi. Więc jeszcze dodatkowo się pośmieliśmy i powspominaliśmy Ha Long Bay. Tak na prawdę to nie dojechaliśmy do samej Sa Pa (na północy Wietnamu, w górach!), ale do miejscowości Tao Cau. I tu było jak w Oriencie. No Meksyk na dworcu to mało powiedziane, ale nasze biuro podróży czekało na nas, zapakowali nas do bus-iku i po 1 godzinie dojechaliśmy do Sa Pa. Widoki w górach były urzekające. Tarasy ryżowe. Pięknie. Dzisiaj mieliśmy dzień woliny, aby odpocząć po trudach podróży, i dzięki temu zaznajamialiśmy się z ludnością tubylczą. Z dziećmi! Czy możecie uwierzyć w to, że horda dziesięciorga dzieci biegała ta nami i gadała po angielsku? Ale z jak, z jakim akcentem? Sa Pa znana jest z wielu mniejszości etnicznych wiec jak zobaczycie zdjęcia, to chyba nam pozazdrościcie. Feria kolorów! Stroje naturalnie barwione. Indygo, granat, szafir, czerwień. Coś na pewno kupimy, bo takich rzeczy w Hanoi nie było.



Wrócę jeszcze do początkowego wątku.
Dlaczego powinniście się w ogóle cieszyć ze coś napisałem? Bo przez 6 „bitych” godzin żona mnie ratowała. Z tej opalenizny, którą „zaliczyłem” na zatoce, dostałem strasznej gorączki. Nie mogłem się ruszyć, położyć. Nic. Na szczęście dzięki naszemu lekarzowi domowemu Mariuszowi K posiadamy dobrze zaopatrzoną apteczkę, którą wspomogliśmy lokalnymi medykamentami. Mam nadzieję, że przez kilka dni, jak tutaj będziemy, kiedy mamy zaplanowane jeszcze 3 lokalne wycieczki, zostanę doprowadzony do stanu używalności. Jutro czeka nas cały dzień w „ruskim łaziku” i odwiedzanie odległych wiosek, gdzie turyści nie docierają.
Zobaczymy jak to będzie.

Odezwiemy się pewnie za 3 dni przed sama podrózą do Kambodży. Pozdrawiamy i dziękujemy za wspomagające e-maile.



Jacek i Magda

Hanoi

Hanoi, poniedziałek 21/08/2006, godz. 22:01
Dotarliśmy do Hanoi. Jeśli ktoś chciałby zapytać nas się jak się czuliśmy po 17 godzinnym locie na trasie Gdańsk — Kopenhaga — Bangkok — Hanoi..., to może niech lepiej tego nie robi. Mimo naszego doświadczenia po przylocie do Hanoi i przyjeździe do hotelu, PADLIŚMY. Dokładnie na 4 godziny. I właściwie spisaliśmy na straty zwiedzanie miasta. No może nie do końca.
Loty upłynęły miło. Może z wyjątkiem tego najdłuższego. Bo. Bo, po pierwsze, siedziałem przy wyjściu awaryjnym (zgodnie zresztą z własną prośbą i po negocjacjach w Kopenhadze), tyle tylko, że w innych liniach lotniczych (poza Thai Airways), zazwyczaj takie miejsce jest najlepsze. Tym razem okazało się, że zamiast wyciągniętych nóg - mogłem sobie zawiesić swoje kończyny na „hamulcu bezpieczeństwa”. Bo innego miejsca nie było. Po drugie, siedział koło nas jakiś „buc”. Niby to biznesman (?), i w dodatku chyba chciał nam zaimponować swoją znajomością angielskiego. Bo, mimo, że był Szwedem (no cóż, że ze Szwecji) nie czytał lokalnych gazet, zaraz po zajęciu miejsca obok mojej żonki nawet się nie odezwał. W dodatku nałożył sobie kołnierz na szyję i pogrążył się we śnie. Następnie próbował rozwiązać Sudoku. Ale on był Szwedem i zarzucił tę czynność dość szybko. Czyżby wyjątkowa wersja Sudoku? Włożył książeczkę (całą po angielsku) do schowka bagażowego i zaczął spać i chrapać). Po trzecie, pan oberwał własną książką. No jak się jest biznesmenem to trzeba umieć włożyć książkę do schowka taka by przy kolejnym razie jak się sięga do schowka to nic nie spadło! No ale jak ja sięgałem do schowka... to niestety spadło. Matko Boska. Myślałem, że pan mnie zabije wzrokiem. Obruszył i udawał mocno obrażonego. I do końca lotu się nie odezwał. I w sumie dobrze!
W czasie lotu jedzenie było pyszne. Stewardesy piękne. Ale, jak to powiedziała Magdusia, stewardzi OKROPNI. Szczerze mówiąc można by się ich przestraszyć. Nie tylko w nocy. Po przylocie i przejściu przez odprawę paszportową czekał już na nas taksówkarz. Miał kartkę z napisem: Soowierm Korzewski. Fajnie. Od razu wiedziałem, że to o nas chodzi. Tak, więc od dzisiaj, można na mnie mówić: Soowierm Jacek Korzewski. I już myślałem, że zaczniemy jazdę do miasta, ale nie... Najpierw trzeba było jeszcze wymienić 100$, coby było, co jeść i pić. Oj pić, pić, pić. I tutaj, po raz pierwszy, spotkałem się z typowym zjawiskiem w Azji. PRZEPYCHANEK. Jeśli ktoś próbuje być tutaj zbyt uprzejmym w kolejce, to wychodzi na kompletnego kretyna. W kolejce należy się przepychać i walczyć o swoje. Nawet gdybym tylko stał w banku i wymieniał cenna dla Wietnamczyków walutę. Tak tez zrobiłem. Stoczyłem wojnę z Tajskimi robotnikami (w takich cudownych żółciutkich kubraczkach). Po wymianie dostałem swoje, czyli 1,598,500. Dongów. Oj, przypomniały mi się czasy sprzed 1995 roku (młodszym czytelnikom przypomnę, że był to czas denominacji). I już jedziemy. Tylko 35 minut. Sprawnie dotarliśmy do w hotelu. I tu niezwykle miłe zaskoczenie. Pani Księżycowa (w lokalnym narzeczu: Ms. Moon) - wiek około 18 lat, waga nie więcej niż 42kg – przywitała nas „welcome drinkiem”, a i upewniwszy się, że jesteśmy małżeństwem zaproponowała pokój z łóżkiem małżeńskim. Okazało się, że Hotelik jest usytuowany w SAMYM centrum starego Hanoi. Miłe zaskoczenie, tym bardziej, że został otwarty pewnie 10 dni temu. Jest bardzo czysto i schludnie. I muszę przyznać, że tak jak w Pekinie, architektura Hanoi niekiedy przypomina Paryż. I to ten w najlepszym, starym, stylu.
Wczoraj mieliśmy wspaniały dzień. Dlaczego? Bo odkryliśmy, że Hanoi ma niezwykła magię i czar. I nie piszę tego żeby wzbudzić jakąś zazdrość, ale dlatego, że za każdym razem jak chodzimy po jego uliczkach jesteśmy bardzo pozytywnie zaskakiwani na przykład architekturą. Tak, tak. Niektóre budynki są nieco biedne i zapyziałe, ale z drugiej strony są świadectwem przeszłości. Podejrzewam, że za kilka lat, jak tylko zostaną odnowione, jeszcze więcej turystów będzie miało okazje zakochać się w mieście. Okazało się także, że Hanoi jest miastem sztuki. I tutaj musze napisać, że moje wcześniejsze obcowanie ze sztuka wietnamską polegało na zjedzeniu kilku sajgonek w barze Tao Tao (no nic, że z panią Loską). A tutaj, to co widzimy to na prawdę CUDOWNE galerie sztuki. Już zaczynamy myśleć o tym, żeby kupić jakieś obrazy z laki. Nie żadne podróbki, ale tworzone przez prawdziwych artystów. Sztuka, jaką tu widzimy, to także wyroby z jedwabiu. Ale jakiego! Magda już zaliczyła sklep gdzie krawcy uszyją dla niej spódnice i kilka bluzek z prawdziwego jedwabiu. Hanoi zaskoczyło nas także kuchnią. Chyba musze nawiązać kontakt z diasporą wietnamska w Polsce i namówić ich na prowadzenie prawdziwej kuchni wietnamskiej: sałatki, sajgonki, zupa Po (ulubiona Magdusi), a także kuchnia „fusion” i same delikatesy!

A co nas teraz czeka przez kolejne dni? Jedziemy na 3 dniowa wycieczkę do zatoki Ha Long. Gdzie? Na południe od Hanoi. Takie malownicze miejsce. Będziemy pływać na łodziach, spać na wodzie, kajakować. I oczywiście łowić ryby. Odezwiemy się za 3dni.Robimy zdjęcia i kręcimy film. Resztę z Hanoi tak właśnie uwieczniliśmy.




Pozdrawiamy serdecznie




Jacek & Magda