środa, 18 grudnia 2013

Ale Sajgon


Mogę powiedzić, że Sajgon mamy częściowo zaliczony. Tak tylko mogę powiedzić bo przecież nikt nie sprawdzi co my tam dokładnie oglądaliśmy. Nawet boje się napisać o kilku rzeczach żeby czytelnicy nie pomyśleli sobie, że niczego nie widzieliśmy. Właściwie to wszystko widzieliśmy.. Tylko może mniej dokładniej niż nie jeden z naszych ulubionych czytelników lub czytelniczek może by oczekiwał. Bo co tutaj oglądać? Pałac prezydencki. Widzieliśmy, przeszliśmy nawet przez park. Muzeum wojny, albo zwycięstwa. Widzieliśmy nawet jakieś armaty, samoloty etc... Nawet jakiś strażnik tajemniczo puścił swoje skośne oko do Magdy zawadiacko zapraszając żeby przejść przez ulice i zobaczyć jako to kapitalistyczne południe zostało pokonane przez myślące tylko o narodzie wojsko północy.


Zaliczyliśmy też operę. Wszystko przez przypadek. Do opery wypadniemy za 2 tygodnie na przedstawienie, wiec tym razem stwierdziliśmy, ze chcemy zobaczyć coś innego. I tutaj muszę powiedzieć ze opadły nam szczęki na widok ulic w samym centrum Sajgonu. Na Le Loi były wszystkie główne marki światowe. Hotel Rex jak w Paryżu. Powiem szczerze że tutaj było (zrobiło się) mocno światowo. My musieliśmy też wyglądać chyba światowo bo z za jednej z szyb wyskoczyła do nas pani i głosem nieznoszącym sprzeciwu zaprosiła do sklepu. Nie był to bynajmniej stragan z owocami tylko same Burrberry. Prawdziwe i niepodrabialne. Pasowalismy idealnie. Nieco przypominaliśmy tych wszystkich Amerykanów latających po Polach Elizejskich. tego dnia naszym znakiem rozpoznawczym były krótkie spodenki, polo, przewieziony przez ramie aparat fotograficzny, klapki i bejsbolówka. 12 osób obsługi rzuciło się nas oferujac niezwykle okazje. A to szaliczek za 16 milionów dongow, a to torebeczka za 43 miliony... Dodatkowo szeptem teatralnym powtarzali wszyscy, że dzisiaj jest wyjątkowa okazja. 20% rabatu. Prawie się na to skusiłem. Ale zaraz, zaraz. Ile to tam tych zer było przy dongach? 6. Aaaa... Czyli szaliczek, który się M spodobał to niecałe 2400 pln, a torebeczka nieco ponad 6200 pln. Panowie ekspedienci nie zapomnieli wspomnieć, że na granicy dostanę nawet 5% zwrotu podatku. Chyba się jeszcze zastanowię i poczekam na 95% rabat. 100 metrów w prawo "podobne" oryginalne rzeczy można  było kupić już za 25pln. Różnice wyczaiłby pewnie tylko celnik z Rębiechowa.

Wieczorem cały skwer zamienił się w targowisko próżności. Domy towarowe przygotowały wystawy godne Galerii Lafaette w Paryżu. Niesamowite jest to jak tutaj na miejscu celebruje się święta. Najmniej jest niestety świętego Mikołaja, ale nie brakuje bałwanów, reniferów, śnieżynki. Wszystko się świeci, mieni, mruga. Do tego głośna muzyka i kolendy po wietnamski. Jest czadowo.


Zaliczyliśmy też inne atrakcje. Katedrę Notre Damme, jedyny chyba budynek z cegły w całym Sajgonie. I dodatkowo fantastycznie zachowaną pocztę główną, w której jedynymi klimatyzowanymi pomieszczeniami były rozmównice. W niektórych z nich zamiast telefonów są bankomaty, co wyglądało dość komicznie. Cały ten kwartał jest pełen knajpek w stylu francuskim, w których zalegliśmy kilka razy w ciagu dnia. Bo tak sobie pomyślcie ile można "zwiedzać". Człowiek tylko się przy tym męczy, a pózniej nie ma ochoty na nic. A jeszcze tyle przed nami. Nie można się od samego początku zbytnio forsować!!!

A propos ochoty. Miałem ochotę spełnić życzenie BB i udać się znów do fryzjera. Po zaliczeniu 6 knajpek, restauracji, kafejek itd., stwierdziliśmy, że oprócz codziennego masażu trzeba coś zrobić dla swojego image. Długo nie szukaliśmy odpowiedniego fryzjera. Chociaż muszę przyznać, że w porównaniu z Matsumoto w Japonii tutaj jest znacznie ich mniej. Nie wiem czy tomdlatego, że wszyscy się sami obcinają, czy może dlatego, ze byliśmy na niewłaściwej ulicy. Nie ma też takiego jak w Kraju kwitnącej wiśni oznakowania, czyli charakterystycznej wirujacej wstęgi. 
Image na urlopie traktujemy bardzo serio. Wybraliśmy więc zakład o nazwie Lou Lou. Ładnie, co nie;)

Zanim weszliśmy upewnilismy się ze stać nas na usługę. 13,5 pln mycie M włosów, 12 pln mycie moich resztek nudnej kiedyś czupryny. I tu się zaczęło. Mnie sprytnie posadzono na fotelu. Podeszły do mnie 3 osoby i zablokowały możliwość ucieczki z zakładu. Odgrodzily mnie jednocześnie od M, która porwano do drugiego pomieszczenia. Zostałem sam. Właściwie wydawało mi się ze zostałem sam. Nagle w lustrze pojawili się ONI. Panowie po pięćdziesiątce. Jeden w zielonych spodniach i żółtej polówce. Drugi w koszuli z krotkim rękawem wypuszczonej na zewnątrz mocno obcisłych chinosow. Każdy z nich po 40 kg nadwagi. Szeptali do siebie. Nawiązali bliski kontakt ze swoim fryzjerem. Chwalili Jego nie lada wyczyny. Veri najs. veri najs. Veri veri najs. Powtarzał pan, który miał na swoje głowie jeszcze mniej ode mnie, ale zachwycał się tym co mu pan fryzjer wyczarował na półłysej głowie.

Zanim pomyślałem kolejny usłyszałem veri najs, veri najs... Fryzjer od panów dołączył do konsultacji nad moja głową. Okazało się, że fryzjer numer jeden to właściciel i wizażysta, fryzjer numer 2 to główny specjalista od głów na których niewiele zostało, fryzjer numer 3 to wytatuowany specjalista od strzyżenia, któremu coś się chciało mi przyciąć. Do tego doszła kobieta z miotłą i miotełką. Kobieta z miotłą miała bardzo ważne zadanie. Najpierw nałożyła mi na szyję ręcznik, potem fartuch, który przyktyla cienkim ręcznikiem, na który zarzuciła gumowy kołnierz. Różowy. Kobieta zamiatała. Ale zamiatała 2 rzeczy jednocześnie. Podłogę zmiatała wielokrotnie. Cokolwiek zostało wystrzyżone przez wytatuowanego fryzjera z zestawem "małego fryzjera" wyglądającym jak niezbędnik budowlańca zostawało błyskawicznie podmiecione pod szafeczkę. Perski z tego robili, czy co? Zmiatając podłogę jednoczenia omiatała różowy kołnierzyk na który delikatnie opadaly moje siwe pióra.



Po zakończeniu mojego strzyżenia, powiedziałem fryzjerowi numer 3, że mnie fajnie ostrzygł. Kontemplowalem i zastanawiałem się kto będzie mnie strzygł następnym razem. Czy fryzjer numer 3 czy pani Małgosia. Jak sam sobie siedziałem po ostatecznym fryzie i tak kontemplowalem...przed lustrem nagle jak spod ziemi za mną pojawił się pan w zielonych spodenkach i obcislej żółtej koszulce z napisem Brasil i szepnął mi do ucha po polsku: " ... ale pięknie pana ostrzygł". Zamurowało mnie. Zawinał się na pięcie. I znikną w drugim pomieszczeniu...z M, ktorej tam masowano i myto włosy. M też miała przygodę, bo 4 osoby jednocześnie suszyły jej włosy podśpiewujac sobie stara wietnamska kolendę. Stille Nacht , albo jakoś tak;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz