środa, 1 stycznia 2014

Kościół ludzi dających feedback w sposób niekonwencjonalny.

U nas już Nowy Rok. Nie będę opisywać co zwiedzamy i jak zwiedzamy, bo nie ma co epatować dogłębną wiedzą zdobytą dzięki licznym i jednocześnie cudownym przewodnikom. W ogóle kupowanie przewodników jest absolutnie bez sensu. Dlaczego? Bo wystarczy popatrzeć gdzie turyści chodzą, jeżdżą, gdzie się plączą i od razu wiadomo co można sobie oglądać. Pozostaje problem zdobycia konkretnej wiedzy na temat miejsca, które turysta akurat zapragnął zwiedzić.





Te niezwykle istotne kwestie zachęciły mnie do podzielenia się kilkoma dylematami związanymi z podróżowaniem. Może to początek roku, albo po prostu miejsce skłania mnie pewnych "głębokich refleksji". Ciekawe czy wy macie na początku roku też takie głębokie refleksje, które w ciągu roku stają się nieco lub bardziej nieznaczące?
To jakie są te dylematy, z którymi się zmagam w czasie podróży.

Dylemat 1. Czy podsłuchiwać?
Sprawa oczywiście dotyczy zdobywania bardzo konkretnej i użytecznego wiedzy na temat odwiedzanego przybytku. Jak to zrobić inteligentnie i może nawet bezkosztowo. Na to jest prosty, a nawet genialny sposób. Wystarczy podłączyć sie pod jakaś bogata parę i wybrać interesujący nas język, którym posługuje się przewodnik. Niekoniecznie para. Język polski mógłby być oczywisty, ale my prawdziwi Polacy wolimy oszczędzać, więc tutejsi przewodnicy na razie się nie nauczyli języka polskiego. A ci, którzy są przewodnikami z Logostour, czy jakoś tak, to od razu rozpoznają krajana. 
Może to być w takim razie np. angielski. Z tym teoretycznie nie byłoby problemu. zaobserwowaliśmy jednak, że przewodnicy używają nie tylko skomplikowanych struktur gramatycznych (wszystkie czasy jednocześnie, co powoduje że nie wiemy, czy pan mówi o przeszłości, dawnej przeszłości, przeszłości powiązanej z teraźniejszością czy może jednak mówi o zaprzeszłej przeszłości i tym samym oddzielając rożne wydarzenie historyczne od siebie znacznym przedziałem czasowym) ale także słownictwa. Podsłuchiwanie po angielsku to jak czytanie Wikipedii w czasie jednoczesnego przeżuwania śmierdzącego duriana przy jednoczesnym wyciąganiu językiem pestek z owocu chlebowca czyli jack fruita. Niczego nie można zrozumieć. Mimo najszczerszych chcęci i tysięcy godzin przesłuchaniach audycjinradiowych. Podsłuchiwanie rosyjskojęzycznego przewodnika jest znacznie przyjemniejsze. Po pierwsze znacząco nie odrożniamy się od grupy. Po drugie równie jak grupa dziwymy się w tych samych momentach. W tych samych momentach nawet wzdychamy. Po trzecie znamy kilka słów podobnych do naszych wię można lepiej zrozumieć. Tutaj nikt prawdopodobnie nie użyje mojego ulubionego słówka technicznego, podszibnik kaczenija, czyli łożyska tocznego. A gdyby nawet to zaraz mogę służyć fachową wiedzą 

W czasie podróży człowiek ma także innego rodzaju dylematy. Sa one czasami dramatyczne, a czasami nie. Oto kilka kolejnych dylematów, które nie wiadomo dlaczego pojawiają się w czasie podróży, a rzadko występują w życiu codziennym.




Dylemat 2. Śniadanie.
To jest jeden z bardziej uroczych dylematów. W zależności kto jaką ma opcję wakacji, ten dylemat może być miejscowy, czyli dotyczyć śniadania jadanego w miejscu spoczynku, lub też zamiejscowy, wtedy, gdy wymaga wysiłku związanego z przemierzeniem kiklusetmetrów do pobliskiego przybytku. Rozmowy prowadzące do powstania dylematu są zazwyczaj bardzo inteligentne. "Może jajeczko dzisiaj na śniadanie, kochanie?" "No nie wiem?"Odpowiada druga strona. "Ale zobacz dzisiaj robią takie rożne cuda!"
Tutaj poddany dylematom śniadaniowym, myśli sobie: "jakie kurna tam cuda".  Facet stoi od kilkunastu lat i robi z jajek to samo, co każdy mężczyzna potrafi sam, a oni wszyscy och-ują i ach-ują! Zmuszony przez partnerkę życiową, a także poczuciem obowiązku, że się zapłaciło, poddany dylematom stoi przed niezwykle skomplikowanym wyborem. Może dzisiaj jajecznicę. Tu zazwyczaj następuje rozczarowanie. Nie jest to jajecznica taty Staszka, tylko ścięte białko i żółtko tak, że możnaby z nim zabić. Niejednego turystę. Może to być jajko na połtwardo lub półmiekko. Nie wiem co znaczy połtwardo w kulturze khmerskiej, ale u mnie oznacza to zupełnie coś innego. Do jajka na połtwardo podróżnik poprosił o szczypiorek, co wywołało interwencje menedżera, który tuktukiem wysłał na pobliski targ zaprzyjaźnionego kierowcę. Po 40 minutach półtwarde jajko o znacznie obniżonej temperaturze, ale za to w miłym towarzystwie zimnego tosta trafiło na stół.
Może tez być "one side sunny bed". To jest zawsze najlepsze jajko. Problem w tym, że nigdy nie wiadomo ile jest potencjalnie salmonelli w salmonelli, czego doświadczyli już w tym roku podróżnicy. Takie jajko to kolejne ryzyko. Może też być omlet. Przygotowanie omletu zajmuje tutaj 30 minut, więc po pierwszej próbie zrezygnowaliśmy, bo szukał nas już nasz ulubiony kierowca tuktuka. Kończy się więc śniadanie, a ja nadal jestem głodny bo skazałem się ostatecznie na ryż. A właściwie kleik ryżowy. Nice.





Dylemat 3. Zwiedzanie.
Chodzę sobie po tej Kambodży, podobnie jak po Wietnamie i tak sobie mowię - ja nic nie muszę! Ja chce i mogę. Dylemat jednak pozostaje. Zwiedzać coś codziennie, czy nie zwiedzać. Oczywiście czegoś tam codziennie. Może zwiedzać w ograniczonej ilości i mieć przyjemność? Wróćmy do rozmowy między podróżnikami. "A co byś kochanie chciał dzisiaj zwiedzać?". "Ja" pytam sam siebie w duchu. "Ja to nic, osobiście". A skąd ja mam bynajmniej wiedzieć? Dylemat pozostaje na poziomie, czy powiedzieć żonie, że w sumie mi się nie chce. Czy może powiedzieć, że się poddamy? Czy może popaść w konflikt z samego rana i zacząć konfrontację. Bo jak można mnie pytać, co chciałbym zwiedzać? Czy współpodrożnik nie powinna czytać w moim myślach i samodzielnie podejmować decyzje na podstawie odczytanych myśli. A tak po za tym. Załatwiłem bilety, zrobiłem bookingi, ubezpieczylem nas, zorganizowałem walutę.... I ja jeszcze mam sie włączać w organizowanie dnia. Chcąc jednak niepopadać w konflikt z samego rana, poddaje się tej grze i dyskutuje na temat moich ulubionych świątyń. Imich walorów fotograficznych. I tak zawsze zwiedzamy co żonka planuje, po co w takim razie mnie o to pytać?





Dylemat 4. Jak dawać feedback.
Na dawaniu feeedbacku zjadłem zęby. Niejedne. Niektórym nawet wystawiłem za to fakturę z VAT. I mam zamiar doskonalić sie w tym obszarze. Znam takie osoby, które podobnie jak ja lubią dawać feedback. Do elity zaliczyłbym tutaj Gosię B, Monikę P, Kasię Ł i Javiera. Są oczywiście i inni, bo to nas łączy to "dążenie do poznania i przekazania obiektywnej prawdy". To taka mała sekta. W sumie jest nas już spora grupa więc może moglibyśmy stworzyć "Kościół ludzi dających feedback w sposób niekonwencjonalny". Mam wrażenie, że jakbyśmy razem gdzieś pojechali na urlop to zakończyłby sie on niezłym przewodnikiem. Już na podstawie doświadczenia związanego ze wspólnym wychodzeniem do knajp w kraju i w Belgii, czyli też kraju, gdzie nie wiedzą jak obsługiwać klientów stawiam tezę, ze jest w nas ogromny potencjał.
Mogłoby to się skończyć w prawdzie tak jak mój ostatni feedback opublikowany na booking.com, przez który to moja żona będzie miała szanse pojechać do hotelu będącego bohaterem wiadomości z Otres2 tylko z nowym mężem, niepolskim. 



Jak ktoś mnie prosi o feedback to zawsze ode mnie dostanie. Czy w takim razie mam go w ogóle nie dawać, żeby nikogo nie urazić. Moja praca codziennie polega feedbackowi. Czasami nawet kilka razy dziennie, więc jestem do tego przyzwyczajony. Dylemat nie polega dla mnie na tym czy dawać, czy nie dawać, ale czy dawać dokładny, taki żeby ktoś z niego skorzystał, czy taki co to sobie można wyrzucić do kosza. Chyba jestem za tym pierwszym. Dwa dni temu dałem feedback naszemu hotelowi w Siem Reap. Tak od siebie, bo mnie bell boy wkurzył. Nikt mnie nie pytał, ale poczułem, że mam jakąś taką pustkę w sobie. Czegoś mi brakowało. Nasz bell boy mówił tak, że niczego nie można było zrozumieć, nawet translate Google nie pomagało, to dodatkowo zaczął coś kręcić. A wszystko z powodu, pokoju który dostaliśmy. A raczej nie dostaliśmy.Jak zobaczyłem w czym mamy mieszkać przez kolejne 7 nocy, to się lekko kwurzyłem, żeby nie powiedzieć dosadniej. Umiem czytać oferty, przynajmniej tak mi się wydaje. Więc chwile po wejściu do pokoju z niego wukatapultowalem się ku przerażeniu mojej ukochanej żonki. Magda była zatrwożona moim stanem, bo przecież jestem już w wieku jakiegokolwiek ryzyka, i jako wyważona waga, próbowała minie jakoś udobruchać. Padały argumenty typu: "kochanie, ale to tylko 7 nocy". Żeby w tym właśnie momencie dodała "upojnych", to może bym inaczej zareagował. Inny argument brzmiał: "bo ty to mieszkasz 100 dni w roku w hotelach to masz inne wyobrażenie o tym co masz dostać". Tutaj akurat sie mogę z tym zgodnić. Wyobrażenie mam. Oferta musi być zgodna z towarem. Wpadłem wiec na bell boya, który w żywe oczy zaczął kłamać i twierdzić, że nasz pokój to cudo architektoniczne, że przecież, zgodnie z tym co nam napisano, ma dostęp do ogrodu. No cudo architektoniczne to było z zamurowanym oknem i jego nędzna atrapą na ścianie. Dostęp do ogrodu tez był, wystarczyło wyjść z pokoju, przejść 10 metrów do balustrady i skoczyć z 2 piętra. No, zupełnie jak w opisie w rezerwacji. Bell boy, taki co to za kilka lat będzie D E R E K T O R E M, kazał mi wykonać kilka czynności, aby skontaktować się z menedżerem. No to sie skontaktowałem, w nieco inny niż sugerowany, ale jak sie okazało równie skuteczny. Podobnie długi, jak ten tekst, napisałem maila... Tu skorzystałem z doświadczenia pisania takich maili. Zastosowałem metodę "copy-paste" czyli cytowalem treść oferty, strony internetowej, tripadvisora etc. Inną metoda polegała na odniesieniu sie do tego co to my w Europie robimy i co jest legalne a co nie jest legalne. Menedżer zareagował natychmiast, po czym zaprosił mnie na spotkanie. Już drżałem, co powiem, jak ja sam zareaguje. Czy może będzie chciał zastosować jakieś retorysje i nas pomprostu wywali. A ty proszę kolega z Kambodży zaproponował nowy pokój, którego wcześniej nie było i poprosił o szczegółowy feedback. Tośmy sobie pogadali. Przy kawkce, cudownym browne i koszu owoców pogadali, aż się Magdusia zaczęła o mnie martwić, ze może mi sie coś stało i np. mnie udusili. Rozmowę zakończyliśmy typowym gestem przyjaźni polsko-Kambodzanskiej, czyli wypiciem brudzia lokalnym bimbrem i wspominkami o ciężkich czasach. Ustaliliśmy także, że oba narody są na dorobku. No może my troszkę do przodu, ale oni tutaj mają lepszy klimat, więc mogą zajść dalej, niż my z naszymi politykami.




Dylemat 5. Nabijanie komuś kabzy. Tylko komu konkretnie?
To taki dylemat z cyklu komu dać zarobić? Każdy poprawny turysta odpowie na to, ze trzeba dać zarobić wszystkim lokalesom. To prawda. Tak też robimy w większości przypadków. Ale jeśli lokales ma 7 lat i od 4 lat sprzedaje pocztówki, nie jest wysyłany do szkoły, rodzice wypychają go na ulice, to powstaje kolejny bardzo poważny dylemat. Kupić te kartki od lokalesa, czy ich nie kupić? Na razie jeszcze jest tak, że ich nie kupiliśmy, bo wszystkie organizacje NGO trąbią tutaj, że niewolnictwo dzieci jest jednym z największych zagrożeń dla tego społeczeństwa. Nabijanie kabzy związane jest oczywiście z, bliskim nam dzięki M i S, biznesem restauracyjnym. Po ponad 2 tygodniach podróżowania po Azji znów następuje zmęczenie materiału, czyli żołądka. Chce się czegoś  innego, niż typowe khmerskie jedzenie (nomen omen zwane amokiem). Mając na ulicy zwanej Pub street do wyboru dziesiątki restauracji ladujemy czesto w dwóch, jak pózniej okazuje się prowadzonych przez tego samego Australijczyka, którego obsługa nazywa Francuzem. Nie wiem dlaczego, bo facet wyglada jak Australijczyk,  mówi jak Australijczyk i w dodatku sprzedaje australijskie a nie francuskie wina. Typowy rugbysta. No i lądujemy u faceta, jeden, drugi, trzeci .... I sylwestrowy raz. Dobrze, czy źle robimy? Dobrze, bo cała obsługa jest khmerska. A może jednak źle, bo facet głownie sam na tym zarabia? A może źle, bo nie idziemy do baru, gdzie jest tylko ryż, makaron i niewiadomego pochodzenia mięso. A może dobrze, bo czujemy się wsród swoich? W ogromnych knajpach jak australijskiego masterchefa.

A tak, między nami, to jakie WY macie dylematy podróżując tu i tam?







3 komentarze:

  1. Ad. 1. Oczywiście - podsłuchiwać! (ostatnio "za free" mieliśmy przewodnika na zamku Peles no warto było podsłuchiwać)
    Ad. 2. Mamy dylemat bo jedni jedzą drudzy nie :)
    Ad. 3. Mógł bym podpisać swym imieniem - nikt by nie poznał. Salut!
    Ad. 4. Nie mam pojęcia co to feedback ale się zgadzam o swoje trzeba walczyć
    Ad. bez pkt. My jednak często kupujemy przewodniki a nawet szparagi po blogach znajomych i nie. I bardzo często w miejscach gdzie właśnie nie ma wielu turystów są najfajniejsze dla nas atrakcje.
    Czekamy na dalszy ciąg przygód :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ponieważ my "chorujemy" na Kambodżę od lat. Jestem czujny, notuje i czekam na więcej ;)

    OdpowiedzUsuń