niedziela, 4 stycznia 2009

Ha Long, Sa Pa

Sa Pa, 25/08/2006 15:30:31
Obiecałem, że się odezwę. To się odzywam! Chyba musze napisać, że macie szczęście, że w ogóle coś jestem w stanie do Was skrobnąć. Bo mnie prawie dzisiaj szlag trafił. Zaraz, zaraz. Najpierw napiszę, co się z nami działo przez ostatnie kilka dni. Trochę szkoda, że w Hanoi byliśmy tylko 3 dni. To wspaniałe miasto. Mimo, że nie było zbyt dużo zabytków i muzeów do zwiedzania (z wyjątkiem mauzoleum Ho Chi Minha, który niestety tego dnia, kiedy chcieliśmy go odwiedzić był znów balsamowany), ma swój styl. W poprzedniej relacji nie wspomniałem, że byliśmy w teatrze tzw. water puppet, czyli marionetek wodnych. Tradycja przedstawień na wodzie sięga Xi wieku i pochodzi z północnego Wietnamu. Chłopi zamiast pić alkohol, urządzali sobie taką właśnie zabawę. Wygląda to mnie więcej tak, że po wodzie poruszają się marionetki sterowane za pomocą długich bambusowych kijów. W czasie przedstawienia było pewnie 15 różnych scenek pokazujących tradycyjne czynności związane z pracą na wsi. Było sianie ryżu, doglądanie płodów, zbiory. Ciekawe, oryginalne, niezwykłe! I przede wszystkim dla turystów. Ale wietnamskich. Było w tym bardzo dużo autentycznej sztuki ludowej. Ponieważ wszędzie staram się zachowywać się jak „reporter” poniosłem tego też konsekwencje. Wietnamczycy obrzucili mnie kilkunastoma kilogramami papierków. Przez moje wygibasy z kamera, a także z powodu SŁUSZNEGO wzrostu, za co dziękuję moje mamie i tacie, dokładnie zasłaniałem im widok. A co, pomyślałem, zapłaciłem 40,000 dongów, to mogę sobie robić, co mi się chce. Wietnamczycy za mną zapłacili tylko 20,000. Klient płaci, klient wymaga, pomyślałem sobie!
No i wreszcie wyjechaliśmy sobie z Hanoi. Bilety na całą trasę po Wietnamie i Kambodży załatwione, więc czas było już się ruszyć. Pierwszy kierunek to południe! Jedne z najpiękniejszych miejsc w Azji południowo-wschodniej, czyli zatoka Ha Long. Ha Long oznacza miejsce, w którym smok schodzi do morza. Tradycja mówi, że plemiona Wietnamów (tak, tak Wietnamów), aby bronić się przed atakiem „najeźdźców” poprosiły Matkę Smoka, aby uchroniła ich przed innymi plemionami. Ta, stojąc po stronie Wietnamów, pospieszyła na pomoc nie tylko sama, ale także z dziećmi, które zeszły właśnie w tym miejscu do morza. Tym samym skutecznie chroniąc Wietnam! Tak powstało ponad 1,800 wysepek. Tylko jedna z nich jest zamieszkała. Pięknie, cudnie, bajecznie. Tak w skrócie mógłbym opisać to, co widzieliśmy. Nasza wycieczka była świetnie zorganizowana. Byliśmy w grupie 12 osobowej, która po 3 godzinach jazdy busem dojechała do miejscowości Ha Long. Dość szybko, w strasznym upale, zaokrętowaliśmy się na nasz prywatny statek tzw. boat. Ale jaka organizacja! Dostaliśmy do dyspozycji 2 pokłady, leżanki, kajutki z klimatyzacja i nawet oddzielne łazienki. W dodatku stawiło się do naszej dyspozycji chyba z 10 osób załogi. Gdyby nie choroba Magdusi...byłoby świetnie. Normalnie to ja mam chorobę lokomocyjna (oszczędzę szczegółów z podróży w Tajlandii). Tym razem, to moja żonka zaznała tego „daru”. „Cholipcia”, cierpiała okrutnie. Głównie jadła ryż, czego ja nie tknąłem. Bo jak tu jeść ryż, jak dają non-stop, świeżutkie, owoce morza w nieograniczonej ilości. Na szczęście Magda miała na tyle siły, że zobaczyliśmy wspaniałe jaskinie. Niestety nie pływaliśmy na kajakach, no, bo wiadomo, jeden członek załogi był mocno osłabiony. Załoga stanęła jednak na wysokości zadania i dobili do „bezludnej wyspy”
Kąpaliśmy się, mogliśmy trochę odtajać i nabrać cennej równowagi. Na łodzi nie bujało. No bardzo nie bujało, ale i tak bujało – błędnik czasami wariował! Bywało w ciągu dnia, że łódź okazywała się koszmarem. Magdusia jednak zaczęła się czuć nieco lepiej. Niestety było gorąco. Silnik i agregaty pracowały cały czas, nieco się dymiło. Nawet czasami śmierdziało ropą. Na szczęście towarzystwo na łodzi było „mocno podróżnicze”, bardzo międzynarodowe - więc sobie pogadaliśmy. Następnego dnia Magdusia była już zdrowa, nawet miała siłę popływać w zatoce. Cudnie, cholerka, cudnie! Jak cudnie! Ale, żeby nie było cukierkowo. Teraz zaczęło się u mnie! Matko Bosko spaliło mnie strasznie na ramionach. Ale to był dopiero początek dnia, oszczędzę wam opowieści jak to zwialiśmy z domu masażu, który na 8 piętrze okazał się „domem rozpusty”. To pozostawmy na ustne sprawozdania. Było stroszno!
Wróciliśmy za Ha Long, wczoraj wieczorem mieliśmy jeszcze klika godzin w Hanoi. Odebraliśmy zrobione dla nas poduszki z tafty, Magdusi stroje uszyte na miarę, wynajęliśmy pokój na godziny (he, he, he, brzmi fajnie, co nie!) i po krótkim odpoczynku udaliśmy się na dworzec kolejowy aby „luksusowym” pociągiem przejechać na północny zachód Wietnamu, pod samą granice z Chinami i Brirmą. Ponad 380km, ponad 10 godzin jazdy pociągiem. Nie takim złym. Drewniane wagoniki, czysta pościel, picie i jedzonko w cenie. Ogólnie czysto i schludnie. Było też fajnie, bo w przedziale okazało się, że spaliśmy ze znajomymi Anglikami z Manchesteru, których spotkaliśmy na łodzi. Więc jeszcze dodatkowo się pośmieliśmy i powspominaliśmy Ha Long Bay. Tak na prawdę to nie dojechaliśmy do samej Sa Pa (na północy Wietnamu, w górach!), ale do miejscowości Tao Cau. I tu było jak w Oriencie. No Meksyk na dworcu to mało powiedziane, ale nasze biuro podróży czekało na nas, zapakowali nas do bus-iku i po 1 godzinie dojechaliśmy do Sa Pa. Widoki w górach były urzekające. Tarasy ryżowe. Pięknie. Dzisiaj mieliśmy dzień woliny, aby odpocząć po trudach podróży, i dzięki temu zaznajamialiśmy się z ludnością tubylczą. Z dziećmi! Czy możecie uwierzyć w to, że horda dziesięciorga dzieci biegała ta nami i gadała po angielsku? Ale z jak, z jakim akcentem? Sa Pa znana jest z wielu mniejszości etnicznych wiec jak zobaczycie zdjęcia, to chyba nam pozazdrościcie. Feria kolorów! Stroje naturalnie barwione. Indygo, granat, szafir, czerwień. Coś na pewno kupimy, bo takich rzeczy w Hanoi nie było.



Wrócę jeszcze do początkowego wątku.
Dlaczego powinniście się w ogóle cieszyć ze coś napisałem? Bo przez 6 „bitych” godzin żona mnie ratowała. Z tej opalenizny, którą „zaliczyłem” na zatoce, dostałem strasznej gorączki. Nie mogłem się ruszyć, położyć. Nic. Na szczęście dzięki naszemu lekarzowi domowemu Mariuszowi K posiadamy dobrze zaopatrzoną apteczkę, którą wspomogliśmy lokalnymi medykamentami. Mam nadzieję, że przez kilka dni, jak tutaj będziemy, kiedy mamy zaplanowane jeszcze 3 lokalne wycieczki, zostanę doprowadzony do stanu używalności. Jutro czeka nas cały dzień w „ruskim łaziku” i odwiedzanie odległych wiosek, gdzie turyści nie docierają.
Zobaczymy jak to będzie.

Odezwiemy się pewnie za 3 dni przed sama podrózą do Kambodży. Pozdrawiamy i dziękujemy za wspomagające e-maile.



Jacek i Magda

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz