wtorek, 6 stycznia 2009

Bac Ha, Can Cun

Bac Ha, Can Cun, Siem Rep, 01/09/06

... u Was jeszcze dzień, a u nas juz po 19:00, to jest dopiero dobry początek relacji!
Przepraszam, że nie pisałem od ponad tygodnia. Ale działo się działo. Jeszcze nie skończyłem opisywać Wietnamu, a my tutaj już jutro wyjeżdżamy z Kambodzy. Ale po kolei.
Poprzednią relację skończyłem na naszym przyjeździe do Sa Pa, kurortu na północy Wietnamu. Oj, było naprawdę pięknie! Dwa dni spędziliśmy w trasie objeżdżając okolice i integrując się z licznymi przedstawicielami mniejszości narodowych. Nie pytajcie mnie o wszystkie nazwy, wspomnę tylko, że jedno z plemion nazywało się Flower H'Mongh. Inne miały mniej więcej podobne brzmiące nazwy. Na początku niby nic niemówiące, ale z czasem zaczęliśmy się do nich przyzwyczajać, i co więcej nawet odróżniać przedstawicieli różnych plemion!
Wyjeżdżając do Sa Pa wybraliśmy opcję wycieczki: tzw. etniczną, czyli miało być miło i łatwo. Nasz przewodnik uprzedzał nas, że będzie ciekawie, ale nie powiedział, że będzie aż tak BARDZO ciekawie! Pierwszego dnia zerwaliśmy się, o 5:30 (kto do cholery powiedział, że na urlopie można się dobrze WYSPAĆ!), i po zjedzeniu śniadania (w tym hotelu smażyli nam wspaniałe racuszki z bananami i syropem klonowym!), wyruszyliśmy w podróż na podbój lokalnych marketów. Ale nie hipermarketów. Piszę lokalnych, bo tak było! Po 4 godzinach jazdy ruskim łazikiem dotarliśmy do miejscowości Can Cun. Gdyby nie to, że nas wytrzęsło, a także, że mieliśmy 1godzinny przestój, bo droga przed nami się obsunęła, byłoby całkiem OK. Musze przyznać, że życie Czterech Pancernych nie było łatwe! Jak już dotarliśmy na miejsce, pomyślałem, „co za rynek, co za klimaty?”. Nie było w ogóle turystów, sami miejscowi! Cóż za feria kolorów, zapachów (może nie zawsze niestety miłych). Jakie towarzystwo i „twarze”?! Uwieńczone w Magdusi kamerze! Czego tam nie sprzedawali: konie, prosiaki, ozdoby, ubrania, art. metalowe i „agd”, nawet lokalną wódkę z kukurydzy, którą nas raczono, ale o tym później. To była chyba najbardziej "egzotyczna" eskapada. Co ciekawe, wszyscy patrzyli na nas bardzo miło. Oczywiście chcieli nam cos sprzedać, to normalne w takim miejscu. I ... kupiliśmy dla Hani i Doroty ręcznie robione torby. Szczerze mówiąc na początku trochę byliśmy rozczarowani naszym przewodnikiem. Mało mówił. O niewiele rzeczy się pytał. Wydawało się, że nie będzie fajnie. Przeżyliśmy krótkie załamanie, ponieważ wsadził, czyli „ulokował”, nas do "nieco" obskurnego hotelu w Bac Ha. "Nieco" może brzmi eufemistycznie, oszczędzę Wam szczegółów. Zdradzę tylko, że łazienka była niezbyt domyta, łóżko trzeszczało, okna były całkowicie domknięte, a klimatyzacja działała tylko w określonych godzinach. Thoung, nasz przewodnik, KOMPLETNIE się zrehabilitował po już po południu. Zorganizował dla nas kapitalną wizytę w wiosce jednej z mniejszości (niestety nie pamiętam ich nazwy). Muszę powiedzieć, że był to bardzo mocny punkt całej podróży po Wietnamie. Po krótkiej podróż z Bac Ha na skuterach (był pościg, „śmiechy-chichy”), wylądowaliśmy znów w miejscu, gdzie cywilizacja dociera rzadko. I tutaj niespodzianka Thoung zabrał nas do kilku domów, gdzie pokazano nam trudno jest im tutaj żyć. Nie maja tubylcy łatwo! Ale, można im pozazdrościć jednego: uśmiechu i radości, mimo trudów, które pokonuja, na co dzień. Może im zabraknąć maki kukurydzianej, ale pogody ducha na pewno nie. Zabrano nas do chief-a wsi. Miał 64 lata, 1 żonę, przywitaliśmy się też z matką i sześciorgiem jego dzieci, może wnuków – w co nie wnikaliśmy. "Dziadek" bardzo ucieszył się, w dosłownym tego słowa znaczeniu, z naszego przyjścia. Wyciągnął flaszkę wódki kukurydzianej. Mój żelazny tekst: „I am strongly against the alkohol”, nie zrobiło na nikim wrażenia! Trzeba było wypić kilka naparstków. Dziadek nie mówił po angielsku, nie było to żadną przeszkodą, Thoung tłumaczył symultanicznie. A było co! Mieliśmy więc rozmowę o przyjaźni, życiu, a właściwie o jego trudach. A mniejszościom narodowym, czyli nie-Wietnamczykom, nie jest łatwo. Nie jestem w stanie opisać dokładnie tematów przez nas poruszanych, bo nieco mi się kręciło w głowie. Ale mieliśmy na prawdę głęboką i długą rozmowę, zakończoną wspólnym graniem na fujarkach i tańcem. Kondycję nasz gospodarz to miał!!!
Jak ktoś nam powiedział: jak Wietnamczyk wyczai interes, to każdego wykorzysta i zarobi! I to prawda. dzień zakończył się wspaniałym masażem stóp. Ale jakim. No może nie aż takim wspaniałym jak w Luang Prabang w Laosie, ale zawsze! Tak mnie masowali, ze zgubiłem moja obrączkę. Ciekawe, że obrączki gubię tylko w Azji! Zorientowałem się dopiero po 2 godzinach, jak juz Foot Masage Place zostało zamknięte. Ja przecież nie jestem „w ciemię bity", wiec obudziłem dzielnych masażystów (tam chodzą spać zaraz po 20:00), po godzinnym sprzątaniu w ciemnościach, przestawieniu całego pomieszczenia, i po opowieściach o tym jak cenna jest to zguba, a później, po powrocie w niesławie do hotelu - obrączka się znalazła. Obsługa Foot Massage przepraszała mnie jeszcze następnego dnia. Ale dlaczego oni mnie, a nie ja ich za to całe zamieszanie? No taka tutaj mają naturę. Na szczęście, następnego dnia rano nie musieliśmy nigdzie jechać. Oj, jak fajnie. Dzień postoju nam się przyda! Główny Niedzielny Rynek, na który schodzą się setki przedstawicieli kilku plemion był kilkaset metrów od naszego hotelu. A propos hotelu. Ostatecznie nie spaliśmy w tym obskurnym, ale przy samym rynku (gdybym nie zapytał Thoung’a, czy aby na pewno to jest nas hotel, bo coś nam się wydaje, że ten w ofercie nazywa się nieco inaczej – to koczowalibyśmy gdzie indziej).
Już się wcale nie dziwię, że rynek w Bac Ha uznany jest za jedną z większych atrakcji w północnym Wietnamie i, że odwiedzany jest także przez dziesiątki turystów, ale nie tysiące i dlatego właśnie ma w sobie wiele autentyczności. Ten był inny od Can Cun. Po pierwsze, było więcej wyrobów rękodzieła, takich dla lokalnych panien. Po drugie jest do niego znacznie łatwiej dotrzeć z gór, czyli jest więcej rzemieślników. I po trzecie, można tu było także kupić takie rzeczy jak kosze do transportu, czy lokalny tytoń. Znów feria kolorów (bo tu przychodzą inne plemiona), mnóstwo ciekawych postaci, klimatów, sytuacji, negocjacji, kuchni, zapachów. Magdusia szalała z aparatem, ja z kamerą. Zdjęcia wyszły pięknie, sami zobaczycie. Wróciliśmy łazikiem z kurami, które Thoung kupił jako prezent ślubny dla przyjaciółki z hotelu, do Sa Pa. 4 bite godziny. Przespane!

Następnego dnia mieliśmy w planie lekki 14 kilometrowy trekking po górach. Tym razem przeziębienie zmogło moja kochana małżonkę. Thoung był nieco smutny i zawiedziony, bo chciał nas poprowadzić jeszcze do kilku innych rodzin. Okazał się jednak wspaniałym organizatorem. Załatwił nam nie tylko dodatkowy lunch w hotelu, przedłużył korzystanie z pokoju - co miało duże znaczenie, bo autobus do Lao Cai był zaplanowany na 17:00, poratował kilkoma wietnamskimi medykamentami. Dzięki temu udało nam się w Sa Pa spędzić bardzo przyjemny dzien. Ciekawy, bo znów wylądowaliśmy na rynku, tym razem zadzierzgnęliśmy przyjaźnie z przedstawicielkami kilku plemion, które w odkrytej przez nas (ogromnej!) hali "produkowały" dla lokalnej ludności i turystów różne produkty. W Bac Ha kupiliśmy już jeden koc, chyba bardziej tkaninę, ręcznie uszytą lub bardziej "udzierganą" z naturalnie barwionych nici (kolory to głownie indygo, indygo i indygo, przez co mieliśmy przez kolejne dni mocno zafarbowane ręce). W Sa Pa nie mogliśmy oprzeć się kolejnym pokusom - tkaninom, w zupełnie innych kolorach, i wzorach. I tak zamiast 1 mamy teraz 4 sztuki. Czy ktoś może chciałby od nas je odkupić? Możemy umówić się, że doliczę tylko za transport, podatek VAT, cło...marżę etc....he, he, he!

Tak wiec podsumowując pobyt w Sa Pa. Było: etnicznie, egzotycznie i ekologicznie. Tego samego dnia, wieczorem wsiedliśmy w pociąg do Hanoi, i gdyby nie moja czujność, to nikt w całym wagonie by się nie obudził w Hanoi. Obsługa w naszym "luksusowym" pociągu zapomniała obudzić pasażerów, i w dodatku zapomnieli otworzyć, i „rozryglować” drzwi. Ale się udało! I po całodniowym pobycie w Hanoi (znów mieliśmy wynajęty pokój „na godziny” u Pani Moon – fantastyczny pomysł!), udaliśmy się na lotnisko aby dotrzeć do Kambodży. Jakim lecieliśmy samolotem, co oprócz kuchni zachwyciło nas w Kambodży opisze w następnej relacji. Powiem tylko krotko. Kambodża, Siem Rep i Angkor oczarowały nas, i to jeszcze bardziej niż Wietnam! Możliwe, możliwe!

Pozdrawiamy i całujemy.
Jacek & Magda

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz